Kończą się powoli jesienne krajobrazy za oknem. Pierwszy grudnia, śnieg już zdążył przykryć pola. W tym roku dosyć wcześnie. Niezbyt szybko jedziemy. Przystanki co chwilę. Od Warszawy do Siedlec szło jeszcze znośnie. Ale dalej? Smoła czasu ciągnie się się niemiłosiernie, słychać stukot pędzącego pociągu. Za chwilę przystanek końcowy. Noc za oknem rozświetlana blaskiem księżyca. Zakręt wychodzący z lasu na szersze pole. Las się kończy, a my dojeżdżamy do Hajnówki. To chyba koniec. Po lewej budy i po prawej nie lepsze. Przejazd kolejowy. Koniec świata. Tak to właśnie wygląda. Tak, na to mi to wygląda. Wszyscy wstali, zaplątują sobie szaliki na szyjach, jak pętle szubienicy na skazańach. Tuż na chwilę przed ostatnim skokiem w nicość i złamaniem karku pod własnym ciężarem. Pewnie nie wszyscy chcą popełnić zbiorowe samobójstwo, ale jednak. Tak to wygląda. Niby nie może być aż tak źle, ale przecież to najdalej na wschód wysunięta stacja osobowa. Na wschodzie, który już sam w sobie jest dziki. Dalej się nie da. Dalej już las i bezkresna dzicz aż po Syberię.
Zakładam czapkę. Pociąg zwalnia. Patrzę jeszcze raz po współpodróżnikach. Nikt się nie uśmiecha. Przynajmniej w tym się zgrywamy. Przynajmniej to mi się podoba. Nie mają powodu się uśmiechać. Jesteśmy w końcu w największej dziurze w Polsce. Najszybciej wyludniającego się miasta i okolic w całym kraju. W całym kraju! Dalej nie mogę sobie tego wyobrazić. Bez jakości i perspektyw. Na trzysta powiatów akurat ten mi przypadł. Szansa, zero przecinek dziesięć zer i trzy procenta. Ale akurat mnie tu wywiało. Zatrzymaliśmy się. Lekkie pociągnięcie ciała. Stacja końcowa. Wszyscy wysiadają. Na peronie, połączonym ze stacją, witają nas pojedyncze osoby. Ojciec lub matka. Rodzice studentów mający jeszcze złudne nadzieje, że dzieci zostaną, że nie opuszczą już ich ani na dzień ani na dwa; złudzenie piątkowe, które potrwa jeszcze cały jeden dzień, aż do powrotnego pociągu niedzielnego.
Nikogo przypadkowego, wszyscy wiedzą dokąd mają się udać. Tylko ja, jak ostatni wariat na lodowej pustyni rozglądam się, co mam począć ze sobą. Przeklęcie ślisko. Zima wcześnie się zaczęła. Nawierzchnia niezbyt dobrze się łączy z moimi płaskimi butami. Przede mną zamknięty dworzec PKP. Z zamkniętym wejściem, z zabitymi blachą szybami. Wysoki na pięć metrów, rozpostarty na pięćdziesięciu metrach, nisko zabudowany, kształtu kwadratowego. Bryła z lat siedemdziesiątych. Zamknięte wszystkie wejścia, zabite okna. Pomalowany w kolorze różowo – bordowym. Smutne widowisko. Zgodnie z ostatnią polityką przewoźnika krajowego są przynajmniej nowe tabliczki z peronami. Coś jak podrabiana imitacja drogiej biżuterii, na ciele lampucery, bardziej podkreśla rozkład niż świetność. Zresztą, wygląda na wiecznie zamknięty. Co myśleć o mieście, w którym dworzec nie działa? Na lewo, droga na wiadukt, który pięćdziesiąt metrów dalej ciągnie się ponad torami i schodzi na ulicę. Po prawej parking. Może chociaż jedna pieprzona taksówka znajdzie się w tym miasteczku.
Schodzę z peronu. Wielki zielony śmietnik mówi mi dobry wieczór. Rozsypujący się peron i zejście z peronu. Razem z parkingiem z rozwalonych płyt chodnikowych i rozwalonym asfaltem, potęgują ponure wrażenie końca świata. Na drugim krańcu parkingu, widzę dwa samochody, a nawet dwie taksówki. Z przodu stoi stary ford Sharan z jarającym kiepa cierpem w środku. Kocham zapach przepalonego tytoniu z mordy ludzkiej. Wymieszany z plakietkami Wunderbauma. Cudowna polska gościnność każąca wdychać smród własnego ciała. Czyżby przedstawiciel służb mundurowych na emeryturze? Służby bezpieczeństwa czy może milicja? Sądząc po wieku mogę się nie mylić. Lokalny szpicel, który chciał w popeerelowskiej rzeczywistości wyjść z roli i odpokutować lata służby? Przeszedł na emeryturę. Nie chciał już nadstawiać karku za poprzedni system, w którym niby dobrze się odnajdywał, ale w końcu jest oportunistą. Zrozumiał, że jego czas się skończył, więc zainwestował w furę żeby mieć wieczną wymówkę od żony i od życia. Ona z pracy przychodzi, to on na miasto rusza. Pobuja się po mieście, zjara kilka fajek, bajerkę zarzuci i dwa kursy zrobi. Tak żeby na benzynę i na papierosy chociaż wystarczyło. Układ idealny. Ona go nie wkurwia, ani on jej. Można przeżyć do samego końca. Ja i moja przestrzeń.
– Dzień dobry.
Wychyla się upstrzona wąsem morda przez okno. Lustruje mnie dokładnie i cieszy się głupio. Pewnie widzi, że jestem międzymiastowy. Otworzył bagażnik w środku, ale dupy ruszyć już nie sposób. Pokazał kciukiem żebym się ładował. Otwieram bagażnik i wrzucam wszystko do środka. Lewą ręką macam kieszeń, z zapisanym adresem na kartce. Patrzy się na mnie w lusterku. Niedobrze, mogłem udać, że jestem stąd.
– Na lipową 6.
Trzaskam drzwiami i rozkładam się wewnątrz przegrzanej fury. Wali kwasotą tytoniową. Powoli rusza. Jedynka, dwójka, zakręca przed dworcem. Patrzę na niego, on przygląda mi się w lusterku, nawet nie włączył taksometru. Patrzę w oddali na niedziałające zegary na peronach. Czas się tu zatrzymał, wieczna za kwadrans dwunasta. Wyjechaliśmy spod dworca. Panoramę miasta zasłania niewysoki nasyp kolejowy, po lewej krzaki. W oddali rysują się chatki bardziej pasujące do wsi niż do miasta, ale przecież muszę się przestawić. To nie jest miasto, to jest miasteczko, kurwa mać. Patrzę po prawej, rząd bezsensownych pojedynczych, małych, kwadratowych i parterowych budynków. Po lewej trochę bardziej miejsko, garaże w widnokręgu, ale dalej znowu wszystko pasuje do siebie jak dupa do nosa. Nie ma tutaj planu ani jednego. Budynki są nasrane według widzimisię każdego chętnego. Mogę się już zacząć przyzwyczajać. Typowy rozkład popieprzonego architekta miejskiego, który tkwił całą wieczność w mentalności lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, a do tego chętnie bierze pieniądze za przymknięcie oka na samowolki. Kilkaset złotych wystarczy żeby zignorować lokalny feng shui. W oddali widać dzwonnicę lokalnego kościoła. Mijamy przejazd kolejowy, a tuż za nim rondo. Wszystko zabielone puchem śniegowym i powolnym brudem zajeżdżonego śniegu. Rondo, oczywiście, jakżeby inaczej, Jana Pawła Drugiego, największego Polaka. Nie dziwi mnie to ani trochę. Moje pierwsze spotkanie z lokalną metafizyką, zupełnie znajomą i tragiczną. Za rondem zjazdy na kilka stron, ale kościół bije po oczach, oświetlony i nawet pomalowany. Duma lokalnego świata duchowego. Za ogrodzeniem jest też pomnik największego Polaka w histerii. W dali rozpostarty między latarniami wielki napis. Siedemdziesięciolecie praw miejskich. Rocznica. Niebylejaka. Zjeżdżamy trzecim zjazdem. Nie mam pojęcia czy dobrze jedziemy, ani nie znam algorytmu, który obliczy wartość pokonanej trasy. Musimy być niedaleko centrum. Okropne bilboardy walące po oczach i zabudowa jak z koziej dupy pałac. Wszędzie tynki zamieniające nawet najpiękniejsze budynki w nocne koszmary. Zresztą, o jakiej piękności można tutaj mówić? Tutaj wszystko zostało przemielone przez gusta powszechne i wyplute z dumą, jako zamysł największego głupka lokalnego. Patrzcie, patrzcie, to jest bardzo praktyczne, a praktyczne tutaj równa się piękne. Jak gumofilce w gównie o poranku. Piękne przez swoją praktyczność. Piekarnia, krawiec, restauracja, obuwniczy, kwiaciarnia, jednopiętrowe dobudówki do tkanki miasta. Wszystko zamęczone tynkiem. Wszystko obwieszone prostackimi szyldami pamiętającymi lata dziewięćdziesiąte, dwutysięczne. Są też i współczesne, ale nie różnią się niczym innym od pozostałych. Są tak samo pstrokate i adopasowane. Jak wszystko do niczego. To jest styl polski, który mówi, możesz coś postawić, ale to nie może pasować do niczego. Musi się odróżniać od wszystkiego, najbardziej jak się da. Nie ma możliwości, żeby chociaż dwa budynki obok siebie były podobne. To musi być eklektyzm totalny, nieszanujący ani żadnego stylu, ani żadnego układu. To jest eklektyzm, który mówi, rób jak chcesz, masz przecież pojęcie o wszystkim. O polityce międzynarodowej, polityce narodowej i o projektowaniu miast. Znasz się na wszystkim, więc będzie tak jak chcesz. A najlepiej żeby było widocznie, żeby każdy widział, że tu coś jest, żeby wzrok każdego był przykuwany największą okropnością. Im bardziej jaskrawą, tym lepszą. Niech wszyscy widzą, że to należy do ciebie i że możesz się zesrać pośrodku. Bo ci, po prostu, można. Wolność jest jednym z ojców założycieli współczesnej architektury polskiej. Za sto lat, nasi potomkowie będą zachodzili w głowę, jak można było zniszczyć to co najpiękniejsze i ocalić to co bez wartości. Zawstydzeni w końcu wypieprzą te nasze współczesne koszmarki żeby nie przewracać oczami jak sąsiedzi zza granicy zapytają co to kurwa jest.
Mijamy ulicę i wjeżdżamy na skrzyżowanie. Cały czas nie mogę zrozumieć jak udało im się tyle brzydoty na tak małym obszarze zmieścić. Na skrzyżowaniu jakieś budy, szyld z kebabem, obok market. Wszystko typowo polskie. Blaszane i kwadratowe. Skręcamy w lewo, mijamy szeregówki, a tuż za nimi bloki czteropiętrowe. Rzygać się chce. Ulica Batorego, tak się nazywa ta ulica. Jedna z brzydszych na mojej krótkiej trasie, a może właściwie tak samo okropna jak wszystkie pozostałe. Światła. Na światłach skręcamy w prawo. Ulica Lipowa. To ta ulica. Nawet nie chciało mu się mnie wieźć dookoła. Na rogu stare zabudowania, oddające dawny wiejski styl tego miasta. Pewnie mają ze sto lat, ale przeżarte są zgnilizną. Mają oszalowane ściany, ale pewnie już niedługo, już się zamierzają z tynkiem. Właściciel śni całymi nocami o tynku, o idealnie płaskich powierzchniach z oczojebnym kolorem. Na przykład pomarańczowym. Pastelowo pomarańczowym. To są piękne kolory. Przypominają budynki sakralne, szczyt gustu plebejskiego. Wjeżdżamy w osiedlowe zabudowania, między bloki dwupiętrowe i czteropiętrowe. I to niby tutaj mam spędzić kilka najbliższych dni? A może nawet więcej? Ohyda.
Zatrzymujemy się powoli.
– Dwadzieścia złotych.
– Dwadzieścia?
– Tutaj wszędzie dojedzie pan za dwadzieścia złotych.
Patrzę po nim i już wszystko rozumiem.
– Dobranoc.
– Proszę, moja wizytówka.
Stawka uniwersalna. Idee gospodarki centralnie sterowanej jeszcze nie do końca wywietrzały w lokalnych umysłach. Dwie dychy za kilka minut jazdy. Przemysł taksówkarski w tym miasteczku osiągnął formę szczytową.
Oczywiście jest za zimno żeby otworzyć bagażnik. Sam się gramolę i zatrzaskuję drzwi. Jedź piękny Adonisie, w kursów poszukiwaniu. Może złapiesz jeszcze jakiegoś idiotę. Czuję jak mi ciuchy śmierdzą papierosami. Mam sfiksowanie na tym punkcie. Gorliwego neofity. Nie paliłem już ponad pół roku. Rozglądam się po chłodnym krajobrazie. Piękne osiedle, wszędzie bloki przegrodzone garażowym labiryntem. Jak można tak spierdolić sobie okolicę? Duma z posiadanego samochodu jest nie do przecenienia, przecież to mój status. Mogę w chlewie mieszkać, ale fura musi być pierwsza klasa. Najlepiej jeszcze z folią na siedzeniach, ale koniecznie w solidnym betonowym opakowaniu, chroniącym przed opadami atmosferycznymi. Dzwonię domofonem. Ktoś ma na mnie czekać. Otwiera bez zapytania. Tłukę się na trzecie piętro z tobołami. Przynajmniej światło jest na fotokomórkę. Dzwonię, numer dwadzieścia pięć. Moje włości. Otwiera.
– Dzień dobry, zapraszam, zapraszam!
Ładuję się przez próg w moich ośnieżonych butach.
– Proszę wchodzić. Sabina jestem. To mój mąż, Roman.
Kiwa mi na dzień dobry. Piękna z nich para. Stara i stary z wąsem. Nie różnią się niczym od siebie. Jedynie płeć, płeć ich tylko odróżnia. Sweterki i beżowe bibeloty. Są tacy sami. Ona się cieszy i on udaje, że jest zadowolony. Ja też udaję zadowolonego, chociaż rozglądam się po tej ruderze i widzę, że mnie w balona robią. Jeszcze udaję zadowolonego. Jeszcze. Do momentu, gdy nie powiem co o nich myślę. Dam im jeszcze powód do narzekań na lokatorów. Dam im powód do utwierdzenia się we własnej wspaniałości. Patrzę jeszcze po nich. Nic nie wiem o nich, a wiem już wszystko. Nic nie poradzę na to, że zdążyłem już dziesięć razy ich zaszufladkować, przekręcić kluczyk i zapomnieć o nich. On i ona, dobrani trzydzieści lat temu na zasadzie taniego romansu i wysiłku rodzinnego. Przez następne trzydzieści lat patrzą na siebie i się cieszą, że nie są sami, mimo że razem tak chujowo.
– Proszę się rozejrzeć. Prawda, że tu ładnie? Dwa pokoje. Specjalnie niedawno odnowiliśmy. Nowa farba, łazienka i kuchnia też odświeżona niedawno. Idealne mieszkanie dla kawalera, a teraz u nas ciężko o mieszkanie, szczególnie za taką cenę. I proszę zobaczyć jaki nowoczesny telewizor.
Uwielbiam zanurzać się i pływać w gównie sączącym się z ekranu. Najbardziej lubię opiniotwórcze programy, w których Teresa boryka się z problemami dnia codziennego, a to syn narkoman, a to ojciec pijak. Ale nowoczesny? Chyba dla tych, którzy przespali ostatnie trzydzieści lat. Ale niech już skończy te farmazony z przeciągającym akcentem, do którego nie jestem przyzwyczajony. Przecież widzę że to nora, a nie pałac Zimowy. Boazeria w przedpokoju, tania terakota w łazience i panele podłogowe z imitacją jesionu. Najgorsze i najbrzydsze, idealnie zgrane z bezguściem całości. Dopełnieniem tandety są obrazki rodzajowe z lokalnego targowiska i ozdobne elementy szklano – plastikowe. Łazienka śmierdzi stęchlizną. Dobrze znam ten zapach, nigdy niedoschniętego pomieszczenia. Urok budownictwa sprzed grubej kreski. A kuchnia? Kuchnia nie była remontowana ani rok temu, ani dziesięć lat temu. Prawdopodobnie nigdy. A ściemę o remoncie może zostawić na inną okazję. Chociaż kto wie, może dla nich to niedawno. Lata dziewięćdziesiąte, tylko dwadzieścia kilka lat starości. Przecież w porównaniu z nimi to jest mebel na wskroś młody. Trudno, dzisiaj przecież nic z tym nie zrobię, zacznę od konkretnego przewietrzenia. Nie oczekuję wcale tak wiele, żeby to chociaż jakoś wyglądało, a nie jak stuningowana spelunka patologii.
***
Wyszedłem na krótki spacer, rozprostować skostniałe nogi. Wszystko dogadane. Oczywiście bez umowy. W gruncie rzeczy to czyn bohaterski, nie dać się okraść złodziejowi, znaczy fiskusowi. Piątek wieczór, pustki wokół. Piździawica, musiało mnie na biegun wywiać. Akurat tutaj mu się zachciało. Dwudziesta pierwsza, do dwudziestej drugiej ponoć sklep otwarty. Pierdolnik pośrodku osiedla. Nawet nie tak daleko ode mnie. Budynek parterowy, dosyć spory, z jednej strony apteka, a z drugiej market osiedlowy. Widzę, przy wejściu lokalna blokerka łypie spode łba. Popijając browara i jarając szlugi. Co mogą robić o tej porze? W takim miejscu? Mnie po godzinie tutaj chce się wyć, a co im dopiero po kilkunastu, kilkudziesięciu latach? Pewnie za dwie godziny spuszczą komuś łomot i wrócą spokojnie do domu z uspokojonym sumieniem, że przypierdolili komuś kto nie pasował do ich światopoglądu. To nic, że to może jakiś kumpel akurat się nawinął, ale akurat tego wieczora nie pasował do okolicy. Piją browarki i wymieniają kurwy między sobą. Nie znają za bardzo innego języka, który mógłby opisać ich stan, ale przecież to nie wynika z ich niechęci. To wynika właśnie z tego, że ich świat to kurwa i pierdolę. To jest cały ich świat. Zamknięty w czasoprzestrzeni i kaskadujący z dołu do góry. Najpierw ich mały świat, z wiecznie pijanym ojcem i dziwkowatą matką. Potem niewielkie osiedle z wszędobylskim rozpiździajem i w końcu niewielkie miasto, które konstytuuje ich cały mały świat. Ich świat obejmuje całą planetę, są zainteresowani wszystkim co się dzieje na świecie, ale perspektywa ogranicza się do trzech najbliższych kilometrów kwadratowych. Wszystko poza tym obszarem jest dziczą nierespektującą ich wysublimowanego spojrzenia na świat i wyznawanych wartości. Dziczą, od której chcą się odgrodzić jak najbardziej i wybudować mury nieprzepuszczające nikogo. Nikogo, kto przypadkiem mógłby im jeszcze uświadomić w jakim gównie żyją. To miejsce to pępek ich świata, który można określić jedynie za pomocą kurwa i pierdolę. Świat, którego nienawidzą, ale którego są największymi propagatorami. Bo innego nie znają. Świat przecież to jest ich. Nikt inny nie rozumie tego tak dobrze jak oni. Ten świat jest chujowy tak samo jak chujowi są oni, ale to jest ich świat, którego będą bronić do upadłego, bo jest tak chujowy. Chujowo – własny. Orły białe na kurtkach potęgują wrażenie nagromadzenia idiotyzmu w ich świecie. Patrzę czy przypadkiem Polski Walczącej nie mają. Nie widzę. Może moda jeszcze nie dotarła z większych skupisk ludzkich. Nie wiedzą co to wojna, ale z chęcią złapaliby za karabin i zaczęli strzelać. Nie ważne do kogo, do kogokolwiek. Nieistotne po co i za co. Po to żeby zabić. W końcu nienawidzą całego nie-ich-świata, a wrogów ich samoświadomości są miliony w Polsce. Nie mówiąc o miliardach na świecie. Stoją obok graffiti, z wymalowanym na czerwono-żółto „J”. Kolejna z esencji tożsamościowych. Afiliacja z lokalnym klubem piłkarskim. Niezbędna do plemiennego trybu funkcjonowania. Potrzebują jakiegoś odniesienia. Potrzebują identyfikacji, z czymś w co wierzą, że ma jakiś sens. W życiu kompletnie nic im nie wyszło, kompletnie nic im nie wychodzi i kompletnie nic nie wyjdzie. Stoją w kilku. Kolaż młodości ze starością. Młodzi patrzą na starych, zazdroszcząc im roboty, za którą bez problemu mogą się najebać w weekend i tego, że coś znaczą na ośce. Starsi patrzą na młodych z zazdrością, że nie muszą zapieprzać w jakimś lokalnym kołchozie i że jeszcze nie wpadli po uszy w życiowe kazamaty. Ale starsi mają przewagę nad młodymi. To oni kreują model osiedlowy i nie pozwalają młodym na pójście własną ścieżką. Wciągną ich w swoje punkty widzenia, wsadzą w te same kazamaty, w które wsadzili ich jeszcze bardziej starsi koledzy, którzy pokonawszy pewien punkt w znajomości z alkoholem, aktualnie niczego już nie znaczą i jedyne co potrafią to po pijaku bić własne dzieci. Ale twardo pilnują tego stadium rozkładu, bo, w końcu, bez tych wartości i bez publiki stracą szacunek na ośce, a to ostatnia rzecz, która sprawia, że ich życie ma jakąkolwiek wartość. Chujową, ale w tym zamkniętym ekosystemie zajebistą bo przecież nie ma nikogo kto mógłby powiedzieć, że ich wartości są chujowe, że ich życie jest chujowe, bo przecież przez lata odgradzali się od myśli niespójnych z ich punktami widzenia, a wszystkich innych już dawno skatowali. Nie wpasujesz się w ten deseń, zginiesz przy cichym przyzwoleniu wszystkich dookoła. Nawet tych, którym to na pierwszy rzut obojętne. Wszystko zespawane migomatem i skanalizowane miłością platoniczną do klubu, jedynej rzeczy, z którą mogą się identyfikować. Klub piłkarski. Najwspanialsza rzecz na świecie, bronią jej niczym godności własnej matki, która od lat jest dziwką i lampucerą. Szlifują swoją nieskalaną osobowość przy każdej możliwej okazji. Wyjazdy integracyjne przy okazji meczów ligowych. Okazja do poznania podobnych sobie straceńców życiowych i wymiany wrażeń o ostatniej kolejce Ekstraklapy i o ostatniej kibolskiej napierdalance. Klubowa przynależność, to jest to, nasza identyfikacja i narodowość. Czysta i krystaliczna. Barwy klubowe to barwy narodowe. Idea, która nadaje sens naszemu życiu. Bez klubu jesteśmy nikim, bez klubu niczego nie stanowimy, bez klubu nie mamy o czym rozmawiać z plemiennymi braćmi. To nas określa, jedenastu dorosłych kolesi biegających za gałganem. To jest nasza duma i walka. Dla tej idei jesteśmy w stanie obić mordy wszystkim, a nie daj Boże ktoś powie, że nasz klub jest cienki i pipa, wtedy robimy się czerwoni na mordach, wywalamy gały na wierzch i walimy po ryjach jak leci. Ale tylko, gdy mamy widoczną przewagę. Indywidualnie staramy się nie wychylać. Indywidualnie, w cieniu, boimy się spojrzeć życiu w oczy i zdać sprawę z własnej ułomności. Nie widzimy tej popieprzonej krzywizny w naszych głowach, która jednocześnie każe nam mienić się blaskiem najprawdziwszego Polaka, ale też każe napieprzać się z innymi najprawdziwszymi Polakami z innych miast. Nie mówiąc o najprawdziwszych Polakach z tego samego miasta, lecz innej dzielnicy, którzy przecież też mienią się jedynymi obrońcami ojczyzny i barw lokalnego klubu piłkarskiego. Jak rozumieć to rozdwojenie jaźni wewnętrznej walki narodowej? W końcu skoro mienią się największymi obrońcami polskich wartości to dlaczego naparzają się po ryjach i wykrzykują kurwy w stronę innych największych obrońców polskich wartości? Jakaś permanentna wojna domowa, na to kto jest największym obrońcą polskich wartości, pomiędzy największymi obrońcami polskich wartości? Na szczęście nie rozumiem tej pokrętnej logiki.
W pewnym momencie nasze drogi się skrzyżują i będę musiał zdecydować, czy wejść w jakieś nieformalne układy, czy może miłosiernie ich zignorować. Pewnie mógłbym dać im kasę i poprosić o załatwienie amfetaminy. Rzuciłbym sto złotych na pastwę losu, w imię własnego bezpieczeństwa. Pewnie nigdy bym więcej kasy ani towaru nie zobaczył, ale miałbym spokój na jakiś czas. Wykupiony bilet na osiedle. Zrobiliby ze mnie głupca na sto złotych i okrzyknęli osiedlowym frajerem. Dałbym im powód do patrzenia na mnie z góry i utwierdzenia się w swojej zajebistości. Ale daliby mi spokój, od czasu do czasu może poprosili drobne na browar. Za stówę sprzedaliby siebie, swoją godność i ideologię, a ja za stówę miałbym wykupiony bilet do osiedlowego teatru. Na razie jeszcze poczekam, na razie przecież nie mogę się ujawniać z niczym, jeszcze poczekam odrobinę, zobaczę jak wszystko się potoczy. Najgorzej, gdy spuszczają ci wpierdol zupełnie bez powodu. Ale to już trzeba mieć pecha. Czy to w tej wiosce czy w stolicy, to już loteria.
Podchodzę do sklepu i przechodzę obok nich. Czuję na karku spojrzenia. Wiedzą, że nie jestem stąd. Mają szósty zmysł osiedlowego łowcy androidów. Ale to jest dres drugiej dekady dwudziestego pierwszego wieku. Po czasach ortalionowych dresów Nike i Adidasa przyszedł czas na materiałową Lacostę. Już nie trzy paski, a krokodyl określa twój stopień w hierarchii. Pokrętna logika osiedlowych debili, ale na szczęście kompletnie jej nie rozumiem, jest jeszcze we mnie bufor bezpieczeństwa. Boję się tego poranka, gdy wstanę i stwierdzę, że wiem o co im chodzi.
Osiedlowa kultura bakterii, a im mniejsze osiedle tym większe bakterie. Jedynym antybiotykiem wydaje się być zaoranie miasta i posadzenie lasu. I właściwie to się z tym zgadzam. Ale przecież to nie zniweluje immanentnego problemu polskiego społeczeństwa jakim jest głupota i wrodzony debilizm populacji, bo przecież pozostaną jeszcze setki takich miejsc na mapie kraju. Poza tym, jak można wyleczyć społeczeństwo, którego szczytowym, nie-do-pobicia, osiągnięciem było zniknięcie z map świata na sto dwadzieścia trzy lata i wymalowanie kraju na pastelowo? Przecież tego nie da się tak po prostu wywietrzyć.
Mijam blokerkę i wchodzę powoli do sklepu. Sklep z podłogą z gresu, wypełniony półkami, z produktami przypominającymi jedzenie. Na pierwszy plan wychodzą gorące kubki i tym podobne zalewane wodą śmieci jedzeniowo – podobne. Zalewasz gorącą wodą i masz rosół, barszcz albo nawet żurek. Bez rosołu, bez buraków i bez zakwasu. Magia, mięso bez mięsa, zupa bez zupy, sok bez soku, woda z cukrem, woda z przyprawami, czekolada bez czekolady, dżem bez owoców. Warzywa, które po jednym dniu nadają się do wyrzucenia i masa innych śmieci, które przyprawiają żołądek o wrzody i raka dwunastnicy. Wszyscy wiedzą, że są trujące, a i tak jedzą. Powinny być ostrzeżenia jak na paczkach papierosów, przecież nadużywanie prowadzi do tego samego. Widocznie wszystkim to pasuje. Całe półki śmieciowego żarcia, a tuż za tym, cała ściana z polepszaczami percepcji. Piwo, wino, wódka. Kolejna zdobycz naszego społeczeństwa. Bijemy się z Ruskimi o pierwszeństwo do prawa patentowego. Roztwór skondensowany od czterech do dziewięćdziesięciu trzech procent. Piwo, browar, wóda, gouda, okowita, trunek, sznaps, kieliszek i krzyczymy na zdrowie, a przecież to jest najzwyklejsza w świecie trucizna. I narkotyk. Wlewamy w siebie hektolitry trucizny i nie widzimy w tym niczego zdrożnego. Uznajemy to za element kultury, tylko jakiej, kultury? Naszej polskiej narodowej kultury? Każdy sklep w naszym wspaniałym kraju ma całą półkę wywaloną narkotykami. Ale powiedz jednemu lub drugiemu, że zjarałeś jointa, albo wciągnąłeś amfetaminę to popatrzą na ciebie jak na menela z dworca, który nie mył się od miesiąca. Hipokryzja naszego zarobaczonego społeczeństwa, które nazywa rzeczy nie takie jakimi są, ale takimi jakie chce żeby były. Międzynarodowe badania, eksperci? Przecież oni wszyscy się mylą, oni wszyscy są kupieni za żydowskie pieniądze. My wiemy lepiej. Alkohol i fajki to element kulturowy, bez niej polskość nie byłaby polskością. Przymknijmy oczy na setki tysięcy alkoholików, to przecież słabe jednostki, zapijaczone zwierzęta, które wpadły w szpony. Ale przecież nie narkotyku, lecz substancji jak najbardziej legalnej, pozytywnej. Nikotyna? Przecież to nie narkotyk, to przecież jest najcudowniejsza rzecz na świecie. Śmierdzi gorzej jak szambo, ale przecież jest elementem kulturowym, czymś naturalnym i tak pożądanym. Przecież wspaniała rzecz, pięknie cuchnie i sprawia że wody płodowej jarającej matki mienią się zielonkawym kolorem. To nie może być złe. To przecież nie narkotyk, to inaczej się nazywa; narkotyki to inne substancje, otępiające i szkodzące, a alkohol i papierosy przecież są zdrowe, pomagają nam i wyostrzają percepcję, zupełnie jak nie-narkotyk. Poza tym, nawet w Bilbii piją, a przecież wiadomo, że to jedyna słuszna książka i po odpowiedniej filtracji, wyznacznik światopoglądowy. Niedaleko za alkoholami jest półka z lekami. Mini apteka dorosłego człowieka. To nic, że Polacy to najwięksi lekomani Europy, a łykanie tabletek wypijamy z mlekiem matki. Aptekę masz na każdym kroku. To nic, że branża farmaceutyczna przeznacza najwięcej ze wszystkich na reklamy leków i że lekarze biją na alarm. To nie ma znaczenia, przecież to element kulturowy i w końcu to dla naszego zdrowia. W Polsce tak po prostu jest. Każdy musi mieć jakieś skrzywienie. Paleta do wyboru, alkohol, papierosy, żarcie, depresja, lekomania, inne używki. Sto procent społeczeństwa ma jakieś odchyły. Tutaj nie może być normalnie, bo jesteśmy nieuleczalnie chorzy na popierdolone społeczeństwo. A przy tym wszystkim przecież, jednocześnie we własnych oczach, jesteśmy społeczeństwem idealnym. Bez żadnej skazy. Co złego to nie my. Jedziemy na historycznej prawdzie, która za zasługi męczeńskie naszych przodków, daje nam dozgonne prawo do uznawania takiego stanu rzeczy. Każda kłótnia ideologiczna kończy się na zaszłościach historycznych, jakbyśmy nie widzieli, że tamte czasy to przeszłość i że żyjemy w teraźniejszości. Dwubiegunowe rozdwojenie jaźni. Immanentna cecha tego narodu.
Przechadzam się dalej między półkami i zastanawiam co mam wziąć na piątkowy wspaniały wieczór. Przecież czeka mnie najprawdopodobniej wieczór z telewizją i browarem w ręku. Może i bym gdzieś wyszedł, ale nie chce mi się. To miejsce odpycha mnie od samego początku. Zerkam na boki i widzę jak jakiś pajac podszedł do lady i chybotliwym językiem próbuje pijaną elokwencją zagadać blond sprzedawczynię. Oczywiście, przecież na trzeźwo nie potrafi. Musi nawalić się w czambuł i stracić kontrolę nad sobą, bo normalnie jest zdystansowanym prostackim chamem. Tylko po zażyciu odpowiedniej ilości procentów język mu się rozwiązuje, tryska energią i może nawet potrafi coś miłego powiedzieć. Ale tylko przez ten jeden magiczny wieczór. Jutro o dwunastej rano, na kacu, piękny książę z bajki, zamieni się w skacowanego parobasa rzeczywistości. Kilka komplementów niskich lotów, kwaśnym oddechem wypowiedzianych. Koloryt piątkowego wieczoru. Niektórzy zaczynają już podróż w czasie. Obudzą się w niedzielę wieczorem, nie pamiętając niczego z poprzednich dwóch dni. Coś tam pieprzy do kobiety za ladą i rozgląda się po sklepie, sprawdza czy nieprzypadkiem wszyscy słyszą jak wspaniale posługuje się romantyczną, pijacką polszczyzną. Uwielbiam te momenty. Warto żyć dla tych chwil. Czuję wtedy, że moi współtowarzysze życia na tej planecie nie są z lichej gliny. To prawdziwy homo polonicus. Człowiek polski charakteryzujący się niepewnością siebie, chybotliwością przekonań i przeświadczeniem o własnej racji stanu. Wszystko jeszcze podlane odpowiednim sosem swojskości, żeby przypadkiem nie pomylić go z nikim innym. Homo polonicus jest homo polonicus, proszę go nie mylić z homo germanicus, homo sovieticus czy homo nordikus. Widać i czuć go z daleka. Nie da się go pomylić z nikim innym. Sklepowa obraca się i zdejmuje z półki napitek półlitrowy esencji homo polonicus, o wdzięcznej nazwie Pole Star. W piątkowy wieczór, Gwiazda Polarna wskazuje kierunek narodu polskiego. Zastanawiam się czasem skąd marketingowcy biorą te nazwy. Belweder, Szopen, Absolwent czy Pan Tadeusz. Kojarzę jeden przypadek totalnego nawalenia się literaturą. Japońskiego tłumacza Pana Tadeusza. Na język, który rymów nie uznaje, a trzynastozgłoskowiec nie ma racji bytu.
Podjąłem decyzję. Trzy koncernowe sikopiwa i jedzenie. Moje śniadanie i kolacja. Widzę, że w międzyczasie weszła blokerka do sklepu. Czas na kolejne stopnie wtajemniczenia w odurzaniu się alkoholem. W końcu wieczór dopiero się zaczyna. Idę spokojnie do lady. Wszystko będzie dobrze, tylko spokojnie. Poprzedni typ wyszedł chwiejnym krokiem, wykładam rzeczy na ladę. Patrzę na kobietę za ladą, blondynkę. Ile może mieć lat? Ze dwadzieścia maksymalnie. Włosy długie do ramion, proste, kobiece kształty. Oczy niebieskie, z całkiem nawet miłą aparycją. Myślę, że bym nie pogardził. Może nawet, gdyby nie oni, to bym do niej zagadał. Zapytał co u niej słychać, jak jej wieczór mija. Może wraca sama do domu. Może nie ma co robić, może walczy ze sobą. Ale słyszę zupełnie coś innego – „Kurwa, ja pierdolę”. „Kurwa, stary”. Kurwa, nie pierdol.” – Dwa słowa, by wszystkimi rządzić, dwa słowa, by wszystko wyjaśnić, dwa słowa, by wszystkie zgromadzić i w ciemności związać. Wystarczą dwa słowa, odpowiednia ilość prefiksów i sufiksów, a wyrazisz wszystko. Wymieniają między sobą uwagi na cały sklep. Jeden z nich nie chce pić i próbuje się wykręcić od zalania w trupa. Nie chce grać w ich grę. Niedobrze. To się nie podoba. Wszyscy przecież sztamę mają. Ale może to z premedytacją. Może to jest ten, co dziś wpierdol dostanie. Może to jest właśnie ten. Podchodzą do lady, stają za mną. Patrzę na blondynkę, nie kieruję specjalnie wzroku w ich stronę, ale muszę się chociaż trochę na nich spojrzeć, nie mogę wydygać tak bezkompromisowo. Niech wiedzą, że czuję respekt, ale nie dygam. To nie tędy droga. Rzucam mimochodem wzrokiem po sklepie, oglądam się i patrzę po lokalnej faunie. Patrzą na mnie z wyrzutem w oczach i czekają tylko na moje krzywe spojrzenie albo ust wykrzywienie. Łyse głowy w szalikach klubowych,okręconych dookoła kaptura. W puchowatych kurtkach z adidasami i dresikami. Piękny outfit. Gdybyś miał szalik owiązany wokół kaptura to jeszcze parę lat temu dostałbyś ksywę pedała, ale jak widać konswera blokerska idzie z duchem czasu. Pozwala sobie na ekscesy i odrobinę ekstrawagancji. Płacę moniakami, pakuję patrząc się na blondynę i kiwam głową na pożegnanie. Tym razem obyło się bez „co się gapisz kurwa”. Wychodzę ze sklepu. Do następnego razu.
***
Wracam myślami do mojego życia. Mimo że nie chcę żadnego połączenia z tymi myślami. Nie chcę znać nikogo z mojego dotychczasowego życia. Głowa mnie boli od tych wszystkich myśli. Wiem, że musiałem się wyrwać. Musiałem uciec. Sto osiemdziesiąt kilometrów, trasą pamiętającą zabory. Czas się wlecze, spalinowe silniki nie przekraczają pięćdziesięciu kilometrów na godzinę i zatrzymują się co dziesięć minut w środku lasu. Nie wiem co go podkusiło żeby akurat w te rejony. Nie zdawałem sobie sprawy z tego dokąd jadę. Na wschód. Tam gdzie diabeł mówi dobranoc. Dlaczego nie mogę się wyluzować? Dlaczego nie mogę przestać myśleć? Moje myśli i ten świat. Miałem przestać narzekać, miałem przestać toczyć szarość świata w mojej głowie. Miałem dać już odpocząć światu, który ciągle dostaje baty ode mnie. Ale jak mam to robić kiedy wszystko dookoła najzwyczajniej w świecie mnie irytuje i wkurwia. Poczynając od momentu, gdy robię pierwszy krok z rana i w momencie, gdy robię ostatni krok do łóżka, a już w ogóle dostaje ode mnie po dupie jak jeszcze muszę się odlać tuż przed zaśnięciem. Wpadam w zachwyt jak przeklinam ten świat o poranku i w spazmy ekstazy wpadam wieczorami, na myśl o bezdennej nicości świata. Rzygam na ten świat jak się golę się o poranku i rzygam na ten świat jak myję zęby na noc. Wieczorami, w łóżku przewracam bezmyślnie kartki klasyków literatury, których czytam, mimo że mnie nudzą, i szczerzę się do siebie z własnej hipokryzji. Nie potrafię żyć ze sobą w zgodzie. Ciągle oszukuję sam siebie, ciągle, na okrągło. Mówię do siebie, to ostatni raz, a spijam się na umór po raz kolejny. Kaca leczę patrząc w gadający do mnie telewizor i zastanawiam się co znowu poszło nie tak. Mówię do siebie, koniec z małolatami młodszymi o dwadzieścia lat ode mnie, a robię z siebie idiotę przy najbliższej możliwej okazji. Wstępuje we mnie jakiś diabeł. Gadam te wszystkie szaleństwa jakbym miał piętnaście lat, a nie czterdzieści jeden. Pieprzę farmazon i nawijam makaron na uszy, jakbym myślał między nogami, a nie mózgiem. Śmieją się ze mnie, ale ja i tak czekam na ten jeden raz na sto kiedy mi się uda wzniecić rządzę u brzydkiej jak noc małolacie. Wlokę wtedy do siebie mocno pijaną wywłokę i czuję się jak młody bóg spuszczając się w nekrofilskiej podniecie. Budzę się następnego dnia i zastanawiam się czy to ona mnie wyruchała czy ja ją. Od bardzo dawna, cierpię na samotność permanentną. Mam zero umiejętności socjologicznych, ale to mnie akurat najmniej martwi. Z moim zawodem, tak jest chyba i lepiej. Wpieprzam się zawsze niepytany w rozmowę i nie lubię ludzi, którzy myślą zupełnie inaczej ode mnie, a tych co myślą podobnie to już w ogóle nienawidzę. Każdego zawsze potrafię zwyzywać i z błotem zmieszać. Nie lubię owijać w bawełnę. Czy mam rację, czy jej nie mam, zawsze bronię swego do skrajności. Rzadko wygrywam, a jeśli już to nigdy nie wiem w co. Spocone życie moje, zawieszone między niewiadomym, a niewiadomymi. A teraz jestem tutaj, w oczekiwaniu na coś.
***
2 grudnia, sobota
Chłód powietrza mnie ogarnia, patrzę po świecących się oknach w mijanych blokach, wracam do mojej jaskini samotności. Patrzę po ciemnych i zaśnieżonych zakamarkach niezbyt mocno rozświetlanych ulicznymi lampami. Od teraz to jest mój świat.
Sobotni poranek. Sobotni ból głowy. Sobotni skręt myśli. Znowu wypiłem kilka piw i mam kaca. Znowu wpakowałem się w tę samą pułapkę. Na szczęście nie mam nic do roboty. Na szczęście mam dosyć miękkie życie. Bez zbytnich wyrzeczeń i zobowiązań. Lekkie życie. Wszyscy chcą mieć lekkie życie, a nikt nie robi niczego w tym kierunku. A wystarczy nie robić niczego.
****
Przez tydzień napadało wystarczająco puchu. Odrapane ściany klatki, z popisanymi jakimiś pierdołami. Jedyne co przypomina cokolwiek rozczytywalnego to prosiak to konfitura i cwel. Ślady po odwiecznym wrogu lokalnej blokerki. Kozak, który sprzedał na psach swoich najprawdziwszych braci. Trafiło akurat na niego. Akurat on będzie naznaczony piętnem środowiska lokalnego i pożywką dla najgłębiej przekonanych o swojej niezłomności debili, którzy nie widzą, że to mógł być ktokolwiek z nich. Nie dopuszczają do siebie tej myśli, że to tylko zbieg okoliczności i wybór mniejszego zła, bo przecież dla kumpli skoczyliby w ogień. Są twardzi dopóki ktoś im nie przybije trzech lat za handlowanie dragami lub paserkę, wtedy miękną szybciej niż największy twardziel w więzieniu który się musi schylić w łazience.
Wychodzę z klatki i widzę rząd samochodów. Dzisiaj w świetle dnia wszystko wygląda inaczej, ale nie żeby piękniej. Jest szaro i przygnębiająco. Bezstyl ostatnich lat osiemdziesiątych pogłębiony bezstylem lat dziewięćdziesiątych i doprawiony bezstylem lat dwutysięcznych. Eklektyczny rozpiździaj. Wszystkie bloki, wszystkie potworki, wszystkie pstrokate budy. Wszystko już osiadło i nie ma w sobie siły na żadną zmianę. Musi sto lat minąć zanim to wszystko się zmieni. Zanim my wyginiemy i zanim nie wyginą dzieci naszych dzieci. Dopóki nie wyginie ostatni dinozaur, który miał styczność z tym klimatem, nie będzie piękności na tym świecie. Patrzę po blokach, z pięknymi zmodernizowanymi termo-elewacjami. To po nas pozostanie. To pozostanie po moim pokoleniu. Uwalone, na pastelowo, abstrakcyjnymi wzorami, elewacje. Niedługo turyści zaczną przyjeżdżać do nas, oglądać jedyny kraj na świecie, w którym malarstwo abstrakcyjne przerodziło się, z niszowego nurtu artystycznego, dla wyższych klas snobistycznych, w ubogi umysłowo i artystycznie, mainstream wrażliwotwórczy człowieka polskiego. Mieliśmy szarość lat osiemdziesiątych. Pstrokaciznę lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych. Teraz przyszedł czas na pastelozę i zubożały postmodernizm. Kolejne nurty w narodowej sztuce polskiej. Boję się myśleć co będzie za parę lat. Jaka niespodzianka wyskoczy z myśli polskiej i wskoczy na piedestał ludowej mądrości. Na jaki pomysł wpadną narodowi wieszcze, narodowi planiści, narodowi mędrcy, narodowi durnie nadani z rozdania obywatelskiego? Łudzę się, że będzie normalnie, ale wiem, że społeczeństwo, które co cztery lata wybiera tych samych debili, znowu mnie zaskoczy. Tylko nie wiem jak absurdalnie idiotycznym pomysłem. W końcu polskie społeczeństwo w końcu jest znane z fascynacji idiotami. Po prostu nie wyobraża sobie życia bez paciorka polskich prominentów, splecionego, od kilkudziesięciu lat, z tych samych koralików. Z tych samych usłużnych pajaców, którzy szczerzą zęby do kamer w poczuciu spełniania wyższego obowiązku społecznego. Współczesna polska klasa społeczno-polityczna nie jest niczym więcej jak kontynuacją najbardziej skorumpowanych i zdegenerowanych tradycji polskiej rzeczypospolitej. Partykularyzmu, koniunkturalizmu, ksenofobii, prostactwa, ignorancji, kołtuństwa, prowincjonalności i zakłamanej moralności. W tym jesteśmy dobrzy. Polska klasa sprawcza jest konglomeratem partykularnych interesów poszczególnych durni, którzy, pod nazwami urągającymi inteligencji, gromadzą się jak wieprze w chlewni i debatują jak podzielić kartofle z parnika. Zostali wybrani przez niewyedukowaną ciżbę i tak też rządzą. Nie widzą niczego dalej jak płot sąsiada, a swoje pomysły opierają na wydumanych problemach i chorych fantazjach. Polscy politycy i ich poplecznicy poświęcają dziewięćdziesiąt procent swojego czasu na szczerzeniu zębów, bo wiedzą, że znaleźli się w dobrym miejscu, o dobrej porze. Od trzydziestu lat, nasi dostojni głupcy mielą się jak ziarnka pieprzu w młynku i zabawiają polskie społeczeństwo mdłymi akrobacjami intelektualnymi. Wyzbyci jakichkolwiek zasad zatruwają polskie społeczeństwo. Od kilkudziesięciu lat, żeby nie powiedzieć, kilkuset, wszystkie szczeble władzy są zatrute skompromitowanymi tradycjami politycznymi. Ale polska klasa społeczno-polityczna jedynie reprezentuje przekrój naszego narodu, w którym na jedną osobę uczciwą przypada sto nieuczciwych. Polskie społeczeństwo nigdy nie wykształciło obywatelskich norm, bo od zawsze było zatrute jadem pańskiego pana folwarcznego, ponadnarodowej magnaterii i wątpliwej jakości kultury niskich lotów. Trucizna wdarła się głęboko i zmieniła DNA człowieka polskiego w machającą rękami, rozwydrzoną małpę z ustami pełnymi farmazonu. Bóg, honor, ojczyzna, wykrzykuje na prawo i lewo nie zdając sobie sprawy ze znaczenia tych słów. Małpa ta jest w stanie do największych poświęceń i odda życie, ale nigdy nie w imię dobra wspólnego, lecz w imię swojej własnej racji, bo Polskie społeczeństwo od zawsze było skażone chorym pojmowaniem patriotyzmu. Patriotyzmu plemiennego. Nie traktujemy innych na równi z sobą. Podzieliliśmy kraj na pół i podobnie jak wszyscy dookoła, szukamy upokorzenia drugiej strony. Tylko wygrana i rozdeptanie przeciwnika jest jedynym słusznym końcem sporu. Ale to nam się podoba, bo w końcu lubimy poniżać drugiego człowieka. Wręcz kochamy, gdy się zwija z bólu i błaga o litość. Patrzymy wtedy z politowaniem i zastanawiamy się jak można się było tak doprowadzić do takiego stanu i wypowiadamy wtedy nasze ukochane monologi. Trzeba było uważać, trzeba było się szanować, ciężko na to zapracował. Monologi są u nas najwyższą formą komunikacji, a wypełzające z nich imperatywy prowadzą nas przez życie. Najczęściej wypluwane przez szemranych inżynierów dusz, którzy cieszą się u nas wręcz ogromnym powodzeniem i mają rzesze oddanych im czołobitnie wyznawców. U nas każdy szanujący się inżynier dusz musi się wypowiedzieć na każdy temat, choćby w ogóle go nie rozumiał. Najczęściej to celebryci i znające się na wszystkim gadające głowy, czyli osoby na wskroś skompromitowane i dostarczające gawiedzi taniej rozrywki. Tak zwane osoby z tłumu, którym się poszczęściło i osiągnęły w życiu sukces. Sukces w rozumieniu deszczu pieniędzy, władzy i blichtru. To bardzo pojemny termin, do którego przyklejają się wszelkiego rodzaju glisty ludzkie, zachęcone światłami reflektorów i oślepiających fleszy. Środki masowego przekazu tworzą tych nadludzi i rzygają nimi dookoła. Nie sposób się bez nich obejść, a bez ich monologów jeszcze trudniej. To oni mówią nam co mamy myśleć, czuć i kochać. To oni roztaczają przed nami perspektywę udanego życia i właściwych światopoglądów. Każdy może znaleźć sobie swojego własnego celebrytę, wystarczy przeciągnąć kilka razy palcem po telefonie i już jesteś w niebie. Zawsze jesteś w stanie znaleźć takiego co będzie idealnie odpowiadał twoim potrzebom. Zawsze będziesz w stanie znaleźć kogoś, kto odniósł sukces i kto może stać się twoim uosobieniem szczęścia, do którego będziesz dążył przez całe życie, i do którego będziesz wzdychał, gdy choć na chwilę przymkniesz oczy w rozmarzeniu. Nie rozumiem tego ani trochę, czasem miewam wrażenie, że wiem już wszystko, że widziałem już wszystko, że nic już mnie nie zaskoczy. Ale to wrażenie jest za każdym razem niszczone przez krążowniki atomowe coraz większego debilizmu. Żyję w krainie permanentnego pojebania, w której rozsądek, inteligencja i ciekawość są cechami immanentnie negatywnymi. Kompletnie niepotrzebnymi do prawidłowego funkcjonowania, zupełnie pozbawionymi pozytywnych cech. To są cechy potępienia godne, niegodne polskiego człowieka. Kochany, tutaj tylko brawura, bezrozsądek i średniość. Nie lubimy mądrzejszych, nie lubimy innych, u nas każdy jest mądrzejszy od każdego. Każdy od każdego, taki stan umysłu. Mądrość w narodzie dąży z każdym następnym egzemplarzem przedstawiciela społeczności ku nieskończoności. Niby możesz mieć rację ale i tak nie wygrasz z ja wiem lepiej bo szwagier tak miał i za chuja nie wyjaśnisz, że szwagier to nie cały świat. Nie wyjaśnisz bo on wie lepiej. Aż mnie ciarki szczęścia przechodzą, na myśl, że przynajmniej ten skrawek wypieprzy w kosmos. Jeszcze nie teraz, ale już wkrótce.
***
Miasto o poranku odstrasza, lekki mróz szczypie w twarz. Mój blok położony jest z brzegu osiedla. Przy skarpie, która opada na małą rzekę. Ale zmierzam zupełnie w drugą stronę. Kieruję się w stronę centrum. Mała osiedlowa uliczka łączy się z kolejną, trochę większą, tworząc skrzyżowanie w kształcie litery T. Idę na przełaj, między sklepem i blokiem. Patrzę na sklep, który towarzyszył mi wczoraj. Po lokalnej faunie ani śladu. Jedynie wielkie „J” straszy tak jakby było znakiem szczególnym. Nawet nie wiem jak się nazywa lokalna drużyna. „Jebnięci” przychodzi mi do głowy. Nie widzę odprysków po libacjach wczorajszych, ktoś za nich posprzątał. Tak właściwie, to nie jest to duże osiedle do jakich jestem przyzwyczajony. Nie ma dziesięciopiętrowych mrówkowców. Są same kameralne, dwupiętrowe, jakich dawno nie widziałem. I kilka czteropiętrowych. Za sklepem mijam jeszcze jeden blok i wychodzę na ulicę Lipową, która oddziela osiedle bloków od małych drewnianych domków jednorodzinnych, charakterystycznych dla tego rejonu. Zupełnie na modłę białoruską, niewielkich, z niewielkimi okienkami. Są tak inne od tych chat bardziej zachodnich, polskich, ale zachodnich. Nie sądziłem, że będzie aż taka różnica. Ale oczywiście różnica jest tylko w samej formie. Z bliska jest typowo ogólno-polsko-rozpierdolona. Z każdej strony przybudówki betonowe. Niszczące bryłę, która mogłaby być nawet miła dla oka, ale nie jest, bo oczywiście ktoś wie lepiej jak ma jego dom wyglądać. Oczywiście jak rozmemłana bezpłciowa buda dla psa. Jak kostka mydła przy umywalce. W takich domach tylko delikatność usposobienia może mieszkać. Czuć polską wieczną biedę i ubóstwo umysłowe. Ciągną się bloki i nieszczęsna niska zabudowa. W oddali widać skrzyżowanie z sygnalizacją świetlną i kolejne bloki. Zabudowa zaskakuje swoją niezaskakiwalnością. Wszystko jest idealnie skrojone pod paradygmat rozpierdolu. Niska zabudowa rodem ze wsi, połączona z betonowymi czteropiętrowymi blokowymi kikutami, z peerelowskimi kostkami, i z jakimiś bliżej nieokreślonymi obiektami wolnostojącymi. Wszystko upaćkane gryzącymi oczy kolorami. Witajcie w Polsce.
***
Ulica Stefana Batorego. Nasz król byłby dumny z takiej ulicy, w tak pięknej lokalizacji. Czas przeszły z dwoma zaniedbanymi budynkami, które gdyby ktokolwiek miał więcej chęci, byłyby perełkami architektury drewnianej, ale nie są. Bo kogo to obchodzi? Kogo tutaj obchodzi jakiekolwiek połączenie przeszłości z teraźniejszością? Zaniedbane budynki, pamiętające początki dwudziestego wieku, niszczeją w oczach, naznaczone piętnem pokutnika za swój wiek. Tak jakby były winne tym wszystkim dwudziestowiecznym ludobójstwom, których były świadkiem. Ale to tylko luźna konkluzja. Obite byle jak blachami, tworzą charakter miasta. Czuć tutaj dziwną niechęć do przeszłości. Czuć chęć odcięcia się od tego co było kiedyś. Naprawienia historii przez nadbudowanie nowej ideologii. Czuć chęć wpadnięcia w koleiny hipokryzji i zaklinania rzeczywistości przez lokalną wierchuszkę, która z premedytacją karze całą starą zabudowę niebytem i rozkładem, oferując w zamian styropianowe idee. Lokalni atamani rozumieją, że jedynym sposobem na bycie u władzy jest gnębienie społeczeństwa i pozbawianie go bodźców piękności. A jak lepiej to zrobić niż nie pozbawić korzeni i odciąć się od przeszłości? Zaoferować zamiast wewnętrznego uniesienia, pustkę intelektualną i pustynię zmysłową. Mam wrażenie, że zaczynam rozumieć. Oni przeprowadzają tutaj swoistego rodzaju zamach na świadomość społeczeństwa. Chcą stworzyć miasto nikczemne, odzwierciedlenie ich umysłów. Od początku, do końca naznaczone ich dyletanctwem. Chcą się zapisać na kartach historii jako wizjonerzy nikczemności i upodlenia. Wiedzą, że jeśli społeczeństwo zobaczy piękno, oni sami przepadną niechybnie na śmietniku historii. Ale jeśli będzie panować rozpierdol to i oni będą panować na wieki. Czuć w powietrzu ten atamański swąd. Zniszczmy wszystko co stare, zniszczmy wszystko co pozostało po wieku dwudziestym i dziewiętnastym. Zniszczmy wszystko po kolei, co miało jakąkolwiek wartość. Zbudujmy na zgliszczach miasto nikczemne, miasto zupełnie pozbawione charakteru, miasto folwarczne. Nastawione na służenie partykularnym interesom pojedynczych debili. Wszystko co stare i piękne jest przecież złe i spróchniałe. Zniszczmy architekturę, która miała jakąkolwiek duszę. Zastąpmy wszystko makabryłami tworzonymi przez nikczemny geniusz architektów współczesnej polskości. To miasto jest odbiciem myślenia współczesnej polskiej myśli urzędowej. Skundlonej i skarłowaciałej, której jedynym paradygmatem jest permanentna transgresja brzydoty i służenie wąskiej kaście obszarników papierowo-urzędniczych. Każdy budynek i zamysł planistyczny jest potwierdzeniem tej myśli. Proste formy, znane z myśli modernistycznej i postmodernistycznej mają się nijak do prostackich form architektury nikczemnej. Kwadratowe wymysły bez cienia proporcji, zamysłu, czy dobrego smaku królują wszędzie. Stopniowo, ale skutecznie, pożerają wszystko dookoła, a najbardziej ludzkie myśli. Rozpiździaj architektoniczny, wydziera spokój duszy i pierze z głębszej myśli. Architektura nikczemna, architektura prostacka, niszczy zbiorowy zmysł i zamienia ludzi w bezmózgie maszyny. Służy niby jednostkom, ale w szerszym kontekście, niszczy wszystkich. Bo nie daje spokoju i konsensusu myśli. Bez wyjątku.
***
Wysepki architektoniczne. Blok, który wyrósł na tkance miasta, niczym pryszcz na gładkiej skórze. Włodarze mają perspektywy. Właśnie nimi żyją. Odpływają w fantasmagorie i kosmiczne bezplany. Co mogą sobie myśleć? Czy wielopiętrowe budynki w środku miasta mają w przyszłości zamienić to pustkowie demograficzne w tętniące życiem okolice? Czy to są te długoterminowe bezplany karmiące myśli lokalnych bezplanistów? Życzeniowe myślenie współczesnej polskości. Dwudziestometrowy budynek mieszkalny pośrodku, jako pomnik lokalnych bezplanistów. Oczywiście, pomarańczowy. Kolor, który idealnie pasuje do pustyni, ale w klimacie umiarkowanym odstrzeliwuje się od otoczenia jak różowy neon nocnego klubu od purytańskości polskiego społeczeństwa.
***
Zimne powietrze chłodzi mi myśli i moją twarz. Nie potrafię tego zrozumieć. Miasto. Miasteczko. Wysublimowany bezstyl własny. Musi jeszcze trochę czasu minąć zanim do końca zdołam rozsupłać węzeł zawiłości lokalnej bezplanistyki. Kolejne skrzyżowanie, kolejne połączenie czasu zaprzeszłego ze stylem nikczemnym. Zniszczone drewniane domki, obite niedbale blachą. Połączone z potworkami lat dziewięćdziesiątych i późniejszych. Architektura nikczemna i niszcząca. Mijam ulicę 11go listopwada. Rozglądam się i podziwiam kunszt nikczemnej architektury, niszczącej moje samopoczucie. Zniszczmy wszystko co miało jakąkolwiek wartość, wtedy, cokolwiek nie powstanie, będzie szczytem wysublimowania. Szczytowe osiągnięcia myśli architektonicznej. W środku miasta, w sercu, które powinno być charakterem tego miejsca, mamy sklepy wielkopowierzchniowe o kubaturze magazynów. Cudo. Cudo. Wszak nie od dziś wiadomo, że magazynowe kształty upiększają krajobrazy miejskie i każde szanujące się miasto, co najmniej kilka powinno mieć w centrum. Nie bez przyczyny, w Londynie na Regent Street jest masa magazynów pośród których przechadzają się entuzjastycznie turyści z wózkami wypełnionymi po brzegi ziemniakami, kiełbasami i napojami kolorowymi. Nie bez powodu wieża Eifla króluje ponad blaszanymi dachami dyskontów dookoła. Wielkopowierzchniowe sklepy z AGD i RTV w samym centrum to w końcu warunek sine qua non polskiej planistyki małomiasteczkowej.
***
Po przeciwnej stronie ulicy, zabudowania powojenne w nowej odsłonie. Przyprawiajace o szybsze bicie serca. Nie ma końca tego absurdu. To jest nie do uwierzenia, ale jak bardzo spójne z zamysłem nikczemnej architektury. Luźno rozstawione, niewielkie, gustowne, dwupiętrowe bloki z lat sześćdziesiątych, ze spadzistymi dachami, zostały zepsute koncertowo, tandetną termoizolacją i dobite naiwnymi malunkami. Ogromny Kaufland rozsiadł się na tkance centrum. Razem ze sklepem wielkopowierzchniowym z elektroniką i galerią handlową. Połączone ogromnym parkingiem stanowią centrum, serce tego miasta. I niszczą tkankę miejską niczym rak ludzkości ziemię. Handel wielkopowierzchniowy poza centrum? Co to za herezja? Architektura nikczemna zadaje kłam tak debilnym teoriom. Centrum miasta dla mieszkańców? A jak lepiej zadowolić mieszkańca jak nie sklepem w centrum. Sklep to paradygmat szczęścia lokalnego mieszkańca. Po co jakaś tam przestrzeń dla mieszkańców. Po co robić z tego jakiś ambaras, jakieś miejsce, które przyciągałoby swoim pięknem? Po co? Tutaj wszyscy hołdują powiedzeniu my home is my castle. Tylko z braku elementarnej wiedzy traktują to powiedzenie dosłownie. Żyją w swoich okopanych zamkach z fosą i traktują przestrzeń wspólną jako przedmurze, do którego spływają fekalia z ich zamków. Nie obchodzi ich przedmurze bo to przestrzeń wspólna, obsrana przez wszystkich. Wymyślili architekturę nikczemną. Wywrócili wszystko do góry nogami. Z centrum zrobili przedmieścia, a z przedmieść zrobili centrum. To jest myśl godna prawdziwego mędrca.
***
Kolejne budynki, kolejne elementy krajobrazu miejskiego – skwerek połączony z galerią handlową, budynki handlowe, skrzyżowanie z sygnalizacją świetlną. Stefana Batorego krzyżuje się z trzeciego Maja i Zina. Jedyne, co odrobinę ratuje to co widzę dookoła, to szpalery drzew ciągnące się od samego początku, tworząc coś na kształt alei. Jedynie te drzewa dają jakąkolwiek nadzieję na lepsze jutro. Miasto w końcu wyparuje i zamiast niesmacznie zbezczeszczonych widoków, wyrośnie las i nikt nie będzie pamiętać tych erekcji architektonicznych. W tym kolejnej budy prostokątnej, szerzej znanej pod pojęciem Biedronka. Nie mogło zabraknąć symbolu polskiego dobrobytu. Na przestrzeni jednego kilometra, cztery wielkopowierzchniowe sklepy, niszczące charakter tego miasta i zamieniające go w wielki targ handlowy. To miasto to wielki targ handlowy, z wszędobylskimi straganami. Gdyby nie brudny śnieg to walałyby się tu i ówdzie resztki sałaty czy nadgniłe marchewki. Mam nadzieję, że wyjadę stąd zanim zwariuję. Burdel nie z tej ziemi. Ukochany polski burdelik.
***
Przechodzę przez skrzyżowanie i zostawiam za sobą pierwsze niesmaki. To miejsce przygniata swoją okropnością. Mimo warstwy konkretnego śniegu. Śnieg jeszcze ratuje okropność widoku. Śnieg leży dookoła i nadaje puchowatość otoczeniu. Chociaż gdzieniegdzie śnieg zamienił się już już w błotne grudy i zamiast ratować, pogrąża okolicę jeszcze bardziej. Nie przepadam za zimą. Zima działa na świadomość jak kubeł zimnej wody. Zima obnaża charakter miasta, przykrywa pewne niedoskonałości, po to by po paru dniach wywlec na pierwszy plan okropieństwo szarości. Patrzysz dookoła i widzisz jedynie brud wymieszany z kilkudniowym śniegiem. Stracił już swój urok, powoli zamienia się w warstwę kurzu, pokazując prawdziwy charakter miasta. Nie ma zieleni, która mogłaby chociaż trochę skompensować i przykryć niedostatki. Zima ukazuje wszystkie ubytki bezlitośnie. Pokazuje w jakim miejscu naprawdę żyjesz. Miesza szarość, ziemistość i wypluwa prawdziwy charakter miasta. Miasta okropnego w swoim kształcie. Nie ma ani jednego drzewa, które przykryłoby starość elewacji, nie ma ani jednego krzaka, który przykryłby rozsypujące się fundamenty, nie ma ani jednego kwiata, który by urozmaicił przygnębiający krajobraz polskiego miasteczka, wypranego przez bezmyślność kilkudziesięciu poprzednich lat. Zima wywleka wszystko za chabety i przyprawia o ból duszy. Na początku niby biel i puch przykrywają niedostatki, ale tylko i wyłącznie po to żeby po chwili uwydatnić bród i pozbawić kompletnie złudzeń. Zima jest okrutna dla psychiki. Nie pozwala wykorzystać mechanizmu wyparcia. Zima wszystko przypomina i nie pozwala zapomnieć. Przypomina o tym, że to co widzisz jest prawdą, że to co widzisz jest esencją tego miejsca, że te wszystkie okropne potwory architektoniczne, ten bezmysł urbranizacyjny i ubogość świata to wszystko jest prawdą i twoim piekłem.
***
Urząd Miasta straszy brudną elewacją. Siedlisko lokalnego debilizmu i epicentrum nikczemności. Ciężko inaczej nazwać sadomasochistyczne zapędy lokalnej wierchuszki partyjnej. Nie do uwierzenia cały ten syf. Przechodzę pasami i wchodzę do skweru. Mijam mapę miasta i przystaję na chwilę. Turystyczna mapa miasta. Miasto samo w sobie położone jest całkiem znośnie. Koniec Polski. Na skraju polskiego bagienka. Człowiek mógłby pomyśleć, że wystarczająco daleko od Wiejskiej w Warszawie, epicentrum polskiej katastrofy. Z jednej strony puszcza, atrakcja na skalę europejską, a z drugiej pola poprzetykane podlaskimi wioskami. Ale to miraż. Lokalna władza musi się przypodobać centralnej, więc pierdolą wszystko na potęgę. Na co stawiają lokalni watażkowie? Na wegetację w pustostanie i trwanie na stołkach. To na pewno. W tym mieście nie widać niczego, żadnego zamysłu, jedynie randomowo wyrzucane na śmietnik idee. Postawmy to, postawmy tamto, zorganizujmy jakiś piknik, może coś się uda, może jakoś to będzie, zróbmy to, zróbmy tamto. Może nikt nie zauważy naszej indolencji, naszego poruszania się po omacku. Bez najmniejszego zastanowienia, żadnego planu długoterminowego. To jest bolączką tej okolicy, brak koncepcji i przesypianie wszystkich symptomów zmian. Dziwne trwanie we własnej świadomości. Cuchnie tu rozkładem samouwielbienia, niczym w Chinach za zmierzchu panowania dynastii Ming. Świat ciśnie do przodu, ale nie tutaj. Tutaj zatrzymał się w ropnej agonii. Od trzydziestu lat wszyscy myślą, że inercja jest jedynym lekiem na zło, że bez żadnego wysiłku uda się podtrzymać ciało przy życiu, że uda się przeżyć bez oddychania. Lokalna blokerka to tylko jedna z odmian tutejszej zgnilizny umysłowej. Jedna z wielu.
Czuję tu w powietrzu jakieś nienaturalne podniecenie, jakieś niedowierzanie w to co się dzieje dookoła. Patrzę po ludziach i nie wiem do końca o co chodzi. Patrzą wysoko, jak gdyby ciut za wysoko, ale jednocześnie ciągle wpatrują się w ziemię. Jakaś dziwna mania przez nich przemawia. Tak jakby romantyczność świetności dawnej, przysłaniała okropności aktualnego rozkładu. Po drodze minąłem mnóstwo ludzi, którzy wydają się być ciągle czymś przybici, ciągle widzę twarze z pustym wzrokiem. Nic sobą nie przedstawiają, są rozmyci kompletnie. Jedynie dzieci i młodzież jeszcze ratuje to miejsce, ale na jak długo? Przecież wszyscy wiedzą, że oni chcą stąd jak najszybciej uciec. Jak najdalej zostawić to miejsce przygnębiające swoją szarością i potwornością.
***
Skwer wydaje się być całkiem przyjemny. Wystarczy nie rozglądać się po bokach i patrzeć albo pod siebie, albo wysoko do góry. Na bezlistne konary drzew. I dalej, na błękitne niebo. Wiosną, gdy szare badyle nie straszą przechodniów, można by tu nawet kiedyś przystanąć i zastanowić nad sensem życia. Ale teraz, w ten mroźny poranek, nie jest tak supersympatycznie. Jest tragicznie. Te wszystkie ulice,które napotkałem, Piłsudskiego, Trzeciego Maja, jedenastego Listopada, Batorego. Same istotne miejsca, tak pięknie bezczeszczone klimatem. Czuć to jakimś podziemiem reakcyjnym. Robisz burdel, a potem nazywasz go Piłsudskiego, Batorego, trzeciego Maja, jedenastego Listopada. Przewrotne, nienaturalne i karykaturalne. Reakcyjne siły drzemią we włodarzach miasta. Plan ich jest ośmieszyć polskość. Właściwie mi to nie przeszkadza. Właściwie imponuje mi, że robią to tak otwarcie i z takim sukcesem. Sam bym tego lepiej nie zrobił.